Made in China vs Made in Poland. O co to całe zamieszanie z metkami?
W Polsce dyskutuje się ostatnio o wprowadzaniu klientów w błąd przez marki modowe, które mimo zapewnień, że szyją lokalnie, posiłkują się gotowcami z Azji. Mieszkałam w Chinach, w Polsce i we Włoszech, byłam w wielu szwalniach w każdym z tych krajów, więc złapałam swoją subiektywną perspektywę, którą chcę się z Wami podzielić.
Po pierwsze primo, oszukiwanie klientów to oczywiście strzał w kolano, świadczy albo o niskim morale, albo głupocie. I ma krótkie nogi, bo klient nie jeleń – wychwyci każde potknięcie i nie wybaczy. Nie ma co dyskutować z piątym przykazaniem, nie traktuj klienta swego jak naiwnego, nie wciskaj mu kitu, bo karę poniesiesz. Wiadomo, że mając do wyboru markę, której ufamy, której wartości są spójne z naszymi - pójdziemy za nią w ogień, a tej, która trąci spalenizną nie powierzymy naszych pieniędzy. Brand, który zawiódł nasze zaufanie kupując gotowce na Aliexpress, nie ma szans u naszych polskich konsumentów, którzy z surowością godną reżimu Chińskiej Republiki Ludowej prześwietlają teraz każdą metkę Made in Poland.
Bo od projektantów i autorskich marek WYMAGA SIĘ WIĘCEJ: wymaga się transparentności i kryształowej przejrzystości, oryginalnego wzornictwa, lokalnej produkcji w zgodzie z zasadami fair trade, i zrównoważonej produkcji. Dodatkowo, oryginalnych, autorskich kolekcji szytych co sezon na poziomie high-end fashion, obsługi VIP i.. niskiej ceny. W końcu: hello! To jest Made in Poland, więc dlaczego ta cena taka kosmiczna?
Lubimy historie sukcesu, nie chcemy słuchać o porażkach, przeciwnościach i ciężkiej orce jaką jest utrzymanie marki modowej, gdzie wielu firmom budżet się nie spina, produkcja się wali lub zamówiony ten co zawsze materiał przychodzi w innej jakości i odcieniu. Nie wspomnę o tym, że komornik zamyka butik, bo wirus wirusem, a przecież wynajmujący woła o czynsz, w tym zamieszaniu ciężko o wenę twórczą, ale przecież trzeba się zebrać i wymyślić taką kolekcję, jakiej świat mody od 100 lat nie widział. Nie będę Was obciążać, maruderstwa wszak w Polsce pod dostatkiem. Są też pozytywy, które przyniosła pandemia. Ten kryzys jest dobrą weryfikacją rynku. Nie ma na nim miejsca na fejk, jest za to sporo miejsca dla świadomych, odpowiedzialnych i uczciwych biznesów.
Jeszcze słowo o błędnym kategoryzowaniu, że Made in China jest bee, a Made in Poland ma być super i tanie. Zacznę od tego, że kilka lat temu na targach akcesoriów w Dusseldorfie pewien Włoch, który zjadł zęby na produkcji obuwia, powiedział mi rzecz, która zmieniła moje powierzchowne rozumienie tematu: Marija, nie ma podziału na Made in China, Poland, czy Italy. Jest dobry lub zły produkt. Trudno się nie zgodzić, że problem nie leży w tym, gdzie coś zostało zrobione, a jak zostało zrobione. I jakim kosztem. Jaka jest więc różnica między produkcją w Azji a na Starym Kontynencie?
Kiedy czasem słyszę, że coś uszyły małe chińskie rączki, to serio, wywraca mi żołądek jak po zjedzeniu stinky tofu. Jeśli ten wyświechtany slogan odnosi się do niewolniczej pracy dzieci w chińskich fabrykach, to gwarantuję, że w kraju, w którym nic nie umyka uwadze Partii oraz jest 1,4 miliarda ludzi, nie brakuje dorosłych rąk do pracy, a za nielegalne procedery grozi najwyższa kara. Chińczycy mają wszak małe rączki (bo Azjaci w ogóle są drobni), ale za to jakie zdolne manualnie! Od najmłodszych lat uczą się kopiować tysiące znaków, pięknie kaligrafują, każdy Chińczyk, którego poznałam z artyzmem posługiwał się pędzlem. Chińczycy jako naród, są zdolnymi i cierpliwymi wykonawcami, ale nie mają umiejętności kreowania, ani wyobraźni przestrzennej, a lata komuny i biedy zrobiły spustoszenie w podejściu do rzetelności i jakości. Pamiętam, że Chińczycy używali angielskiego słowa quality tak, jakby po chińsku nie było odpowiednika. Na skróty, byle jak, plastikowo, bez dopracowania detalu. W Chinach nie ceni się pracy ręcznej, ceni się natomiast masę i skalę. Fabryki chińskie są fantastycznie wyposażone, bo rząd daje najnowocześniejsze maszyny, pracownicy zawsze się znajdą, choć bzdurą jest, że będą pracować za miskę ryżu. Szanghaj, w którym mieszkałam przez ponad 5 lat, jest potwornie drogim miastem. A to właśnie dookoła Szanghaju jest zagłębie tekstylne, a swoje przedstawicielstwa ma wiele firm z branży fast fashion, m.in. LPP. Znam dużo chińskich bubli złej jakości, tak samo jak znam wiele świetnie zrobionych rzeczy, sama zlecałam w Chinach ręcznie szyte etui na telefon, bo szycie ręczne w Polsce było za drogie i ciężko było znaleźć podwykonawcę. Nie zdecydowałabym się jednak produkować moich torebek w Chinach z kilku powodów: jestem za mała, za niszowa, zła jakość skór garbowanych w Chinach, toksyczne kleje używane do produkcji, łamanie praw autorskich, czyt. wykradanie projektów bez ograniczeń. Poza tym wierzę, w energię, którą przekazujemy w naszych kreacjach. Nie ma jednak co generalizować, bo jak można w ogóle pokusić się o generalizację przy takiej liczebności i różnorodności jaka jest w Chinach? Znam przecież sama wielu kreatywnych i zdolnych projektantów chińskich. A oto przykład marki założonej przez rodowitą Włoszkę, która w przeszłości pracowała m.in. dla domu mody Fendi. Eleonora, mając do wyboru niewątpliwych mistrzów w swoim fachu w rodzimych Włoszech, zdecydowała się na produkcję w Chinach. Robi śliczne ubranka dla dzieci bardzo dobrej jakości i nie produkuje masowo: www.ceraunavoltabambini.com IG: @ceraunavoltabambini
W Polsce mamy tradycje rzemieślnicze, ale komunizm też zapisał się piętnem na jakości. Tanio, byle jak, na skróty, bez pochylenia się nad detalem. Ale za to wynieśliśmy wiedzę jak zrobić coś z niczego. Mam to szczęście, że otaczam się zdolnymi kaletnikami i mistrzami w swoim fachu. Jest to oczywiście wynik wieloletniej współpracy dotarcia się i głębokiego zgłębienia tematu. Nie wpadam do szwalni, żeby odebrać zamówione produkty, o których produkcji nic nie wiem, tylko naprawdę się na tym znam. Sama też potrafię kroić, szyć, robić konstrukcje i szablony techniczne. Mój niezastąpiony Pan Wojtek (jednak są ludzie niezastąpieni), który jest świetnym technologiem i najzdolniejszym konstruktorem, z którym pracowałam, nie ukrywa, że nie zna się na modzie. Dla porównania przytoczę swoje spotkanie z kaletnikiem we Włoszech. Mieszkałam kiedyś w Rzymie i zbłąkałam się do małego zakładu rzemieślniczego. Niby to samo, jednak inaczej. Oszołomiło mnie artystyczne wnętrze, w którym panował twórczy nieład, zapach skór i kleju kauczukowego. Uwielbiam te stare włoskie botteghi. Ale największą jej ozdobą był starszy Pan wykańczający pieczołowicie jakiś detal w torebce, ubrany jak z żurnala, z zarzuconym po włosku sweterkiem na plecy. Idealny obrazek. Pomyślałam: to jest prawdziwy MAESTRO! Włosi mają cały pakiet: są bardzo zdolni manualnie, są świetnymi rzemieślnikami, a przy okazji znają się na jakości, materiałoznawstwie, modzie i historii sztuki.
I w końcu czas na morał tej przydługiej przypowieści. Myślę, że w globalnym świecie jaki sobie stworzyliśmy, środek ciężkości powinien przenieść się z myślenia szufladami: gdzie coś zostało wyprodukowane, na: jak zostało wyprodukowane i jakim kosztem? Również dla środowiska naturalnego. Jak przejrzysty jest łańcuch dostaw, jaki ślad węglowy pozostawił produkt, kto go zaprojektował? i tysiące innych pytań. Dziś mamy nie tylko prawo, ale też obowiązek pytać, sprawdzać i węszyć, a jeśli czujecie się przytłoczeni taką wiedzą (nie dziwię się), kupujcie produkty, do których macie zaufanie i za którymi stoi człowiek, którego w razie potrzeby zapytacie: jak to zostało zrobione?